W latach siedemdziesiątych XX wieku, gdy byłem uczniem szkoły podstawowej, jedną z najpotrzebniejszych rzeczy był scyzoryk. Większość z kolegów posiadała jedno – lub dwuostrzowe tanie, okładane masą perłową scyzoryki krajowej produkcji. Służyły nam do robienia oręża. Powstawały łuki, strzały, proce, miecze, czy szable. Grało się w tzw. noża. Były to wymagające zręczności i wprawy zabawy, które dziś uznano by pewnie za niedopuszczalne. W noża grało się na piaszczystym szkolnym boisku nawet podczas przerw. Trzeba było jednak uważać, by dyżurujący nauczyciel nie skonfiskował ”sprzętu”.
Wychowywałem się na wsi, gdzie było kilka stawów, a w odległości kilometra rozciągały się zarośnięte wierzbą i brzozami wyrobiska potorfowe wypełnione wodą. Wierzby było więc pod dostatkiem. Wycinana szybko odrastała, a wiosną dostarczała nam gałęzi potrzebnych do robienia fujarek.
Wiosną, gdy na drzewach pojawiały się pierwsze listki, ścinaliśmy gałąź grubości przedramienia. Najlepsze były odrosty pozbawione bocznych gałązek, albo z jak najmniejszą ich ilością. Po przyłożeniu ukośnie ostrza noża, należało lekko obracać gałęzią, jednocześnie mocno przyciskając narzędzie. Uzyskiwano w ten sposób spiralne nacięcie wyznaczające pas kilkucentymetrowej szerokości. Potem wystarczyło podważyć korę na jednym z końców i delikatnie palcami oddzielić ją od zdrewniałej części. Ułatwiała to płynna, jeszcze nie stwardniała miazga. Podczas tej operacji pojawiał się charakterystyczny, intensywny, gorzkawy zapach – tak pachniały krążące soki i rozmiękła ziemia. Do tej pory jest to dla mnie jeden z najważniejszych zapachów wiosny. Zdjętą oliwkowozieloną korę zwijaliśmy sztywno w stożkową tubę. Jej cieńszy koniec miał otwór średnicy ołówka. Wielkość wylotu trąby, jak niektórzy nazywali powstający instrument, zależała od szerokości pasa kory i jego długości. Czasem nawet mieściła się w nim zwinięta pięść. Wylot spinaliśmy rozciętym z jednej strony wierzbowym patykiem.
Należało jeszcze sporządzić ustnik. Robiło się go z kawałka cienkiej, prostej gałązki. Trzeba było rękojeścią noża opukać korę na gałązce na długości kilku centymetrów, potem odciąć część kory i zsunąć ją. Jeden koniec uzyskanej w ten sposób rurki przycinaliśmy w trójkątny szpic. Innym sposobem było zeskrobanie z jednej strony rurki kawałka kory. Wystarczyło już tylko wsunąć ustnik w cieńszy koniec trąby. Żeby jednak powstał dźwięk, potrzebne było trochę wprawy. Nie można było ściskać ustnika za mocno ani za słabo. Chodziło o to aby końcówkę wprawić w drgania, które potem wzmacniała i obniżała tuba. Powstawał mocny, ostry dźwięk. Słychać go było na kilometr i więcej, a przypominał te, które można dziś słyszeć na trybunach stadionów piłkarskich.
Te fujarki robiliśmy dla zabawy. Rywalizowaliśmy. Ocenialiśmy, kto wydobędzie najgłośniejsze dźwięki. Biegaliśmy z naszymi trąbami po wsi czyniąc wiele hałasu. Nie wiem jak daleko sięgała u nas tradycja robienia tych zabawek, na których jednak nie można było zagrać melodii. Nas nauczyli ich skręcania starsi o kilka lat koledzy, którzy w ten sam sposób weszli w tajniki ich wyrobu. Przypominam sobie jednak, że jeden z wtedy już wiekowych mieszkańców naszej wioski widząc te wierzbowe trąby, opowiadał nam mniej więcej taką historię.
Otóż w bardzo dawnych czasach, kiedy jeszcze dokoła było więcej lasów niż pól uprawnych, bydło wypasano na leśnych polanach. Było to zajęcie pastuchów wiejskich. To właśnie oni, zaopatrzeni w takie same, jak nasze fujarki i kije, wyprowadzali stada do lasu. Fujarek używali do komunikowania się z sobą i zwoływania krów. Ostre dźwięki wierzbowych instrumentów skutecznie odstraszały drapieżne zwierzęta leśne. Aby trąby długo zachowały swój głos, należało je przed użyciem pomoczyć w wodzie, żeby się nie rozeschły.
W 2014 roku w jedną z wiosennych niedziel postanowiliśmy zrobić w naszym skansenie pokaz robienia fujarek wierzbowych. Pogoda dopisywała, więc zwiedzających nie brakowało. Siedziałem przed jedną z chat i robiłem kolejne instrumenty, które potem rozdawałem dzieciom. Zainteresowanie było ogromne, jednak nie sposób było obdarować wszystkich chętnych. Dlatego też udzielałem szczegółowych instrukcji ojcom i dziadkom, by mogli po powrocie do domu zrobić podobną zabawkę swoim pociechom.
Opr. Robert Rumiński