Kiedyś, to były zimy! To nie są puste słowa i nie trzeba cofać się do średniowiecza, czy nawet do dziewiętnastego wieku, by móc opisać prawdziwą, polską, śnieżną i mroźną zimę. Bywały one całkiem niedawno i pamięta je doskonale pokolenie dzisiejszych pięćdziesięcio- , czy sześćdziesięciolatków.
Wyobraźmy sobie, że śnieg sypie przez kilkanaście godzin, potem chwyta mróz i duże płatki śniegu zmieniają się w mniejsze, a nasilający się wiatr usypuje półtorametrowe zaspy. Tam, gdzie istnieje wysoka przeszkoda, nawiewany śnieg wyrównuje poziom i w efekcie znikają pod nim krzewy i płoty, a mieszkańcy wsi budzą się rankiem i” nie widzą świata”, bo okna ich chat są zasypane. Żeby wydostać się z domu, trzeba najpierw odkopać ścieżki do obory i kurnika, a potem do drogi. W efekcie powstały korytarze śnieżne o ponad dwumetrowej wysokości ścian. Utrapienie dla dorosłych, ale jaka zabawa dla dzieci! Taka ogromna ilość śniegu, to niewyczerpane pomysły na jego wykorzystanie: do budowania igloo, czy przeróżnych fortyfikacji, których potem używano w bitwach na śnieżki w krótkich okresach odwilży. Z odcinanych łopatami bloków zmarzniętego śniegu dało się wybudować niewielką górkę do zjeżdżania na sankach.
W okolicy, w której były wzniesienia terenu, można było oprócz sanek zobaczyć ręcznie robione narty przywiązywane do butów kawałkami sznurka. Zjeżdżano zresztą na wszystkim. Oprócz tornistrów szkolnych można wymienić choćby kafle piecowe, worki plastikowe po nawozach, a nawet stare, blaszane miednice. W latach siedemdziesiątych w niektórych wioskach nastała moda zimowa na bojery. Konstruowane były przez nastolatków. Stanowiły kombinację krzyżujących się desek. Na końcach tylnej poprzeczki stanowiącej zarazem jednoosobowe siedzisko, mocowano od spodu na sztywno dwie łyżwy. Z przodu, w sposób ruchomy przykręcona była śrubą tzw. kierownica z jedną łyżwą u spodu. Na krzyżaku kierownicy opierano buty i w ten sposób panowano nad kierunkiem jazdy. Jeździło się takim bojerem po gładkiej, lodowej powierzchni stawu lub zamarzniętych rozlewiskach na łąkach. W dni wietrzne do napędu wystarczyła rozpięta i rozpostarta kurtka, a jeśli nie było wiatru, z powodzeniem można było zjeżdżać z górki razem z saneczkarzami. Niektórzy odpychali się „na płaskim” dwoma ostro okutymi patykami.
Mówiąc o zimie, wspomnieć można o grze w hokeja. W tamtych czasach nie każdy hokeista posiadał łyżwy – niektórzy ślizgali się na butach. Choć powszechne wtedy były łyżwy mocowane do butów paskami i przykręcane kluczykiem, to nie każde zimowe buty się do tego nadawały. Do rzadkich widoków na wiejskich lodowiskach należał wtedy łyżwiarz na “figurówkach, czy “ hokejówkach”. Taką samą zresztą rzadkością były “ fabryczne” kije hokejowe. Czasem ktoś zdobył prawdziwy, kauczukowy krążek hokejowy. Bezpieczniejsze jednak były krążki sobie robione – odpiłowywane z gałęzi. Uderzenie ciężkim, kauczukowym krążkiem w stopę grającego bez łyżew było bolesne i niewiele chronił przed tym zimowy but.
Można jeszcze dodać, że w te dawne, prawdziwe zimy, kiedy temperatura spadała poniżej minus 20 stopni, a zaspy często przekraczały metr, dzieci spędzały wiele wolnego czasu na świeżym powietrzu. Czasem w niedzielę jeden z gospodarzy zaprzęgał parę koni do dużych sań i zwoływał dzieciarnię wiejską z sankami. Wiązano je mocnymi powrozami gęsiego i robiono kulig po polnych lub leśnych drogach.
Jeszcze jedną , ale bardzo niebezpieczną zabawą zimową była karuzela. W wycięty pośrodku stawu przerębel wbijano gruby słupek, który wystawał na około metr. Do jego wierzchołka przymocowany był w sposób ruchomy długi drąg, na końcu którego przyczepiano saneczki. Popychając drąg wprawiano je w ruch po obwodzie koła. Sanki i siedzący na nich uzyskiwali ogromną prędkość. Zdarzało się czasem urwanie sznurka, w następstwie czego saneczkarz przelatywał błyskawicznie przez cały staw stając się zagrożeniem dla innych. Dobrze, jeśli skończyło się na strachu i stłuczeniach!
Podobne zabawy zimowe nie kończyły się wraz ze zmierzchem. Czasem nawet „dobranocka” była mniej ważna, niż przebywanie na świeżym, mroźnym powietrzu. Nie czuło się, jak marzły czubki palców i stopy, ani tego, że przemoczone ubranie sztywniało. Korzystało się w pełni z oferty zimy i czekało przez całą jesień na pierwsze płatki śniegu.
Robert Rumiński