Potrzebnym i cenionym na dawnej wsi i w mieście był zawód kołodzieja. Jeszcze w okresie po drugiej wojnie światowej w okolicy Mławy, Bieżunia, czy Sierpca istnieli rzemieślnicy zajmujący się wyrobem kół, wozów czy bryczek. Bo kołodziej robił nie tylko koła, ale budował także pojazdy konne. Sam proces powstawania koła wymagał dokładności i wielu narzędzi. W zamierzchłej przeszłości koła wyginane były z jednego kawałka drewna, natomiast w dwudziestym wieku powszechne były koła budowane z pięciu lub sześciu łukowato wyciętych kawałków drewna dębowego. Każdy taki fragment, to dzwono, a w każdym dzwonie czopowano końce dwóch szprych. Drugie ich końce tkwiły w gniazdach wydłutowanych w piaście. Obróbka tych elementów musiała być staranna, a powierzchnie dokładnie wygładzone, aby woda deszczowa jak najłatwiej spływała z kół. Wyposażenie warsztatu kołodzieja to różnego rodzaju piły, dłuta, ośniki do strugania szprych, świdry. Ponadto do toczenia piast niezbędna była tokarnia, najczęściej z nożnym napędem. Obróbkę szprych bardzo ułatwiała kobylica. To rodzaj ławy z ruchomym ramieniem zakończonym tzw. głową. Dzięki dźwigni dociskanej nogą, kołodziej mógł obrabiać umocowany materiał obiema rękami. Połączone w całość łukowate kawałki drewna tworzą obodę. Istniejące dawniej wozy nie posiadały obręczy żelaznych. Nazywano je „bosymi”, a o wozach z kołami okutymi mówiono „żelaźniaki”. Obręcze zabezpieczały obodę przed zbyt szybkim ścieraniem. Wydłużały znacznie czas eksploatacji pojazdu. Te, jak również inne metalowe elementy wozów i bryczek wykonywał kowal. Dlatego też musiała istnieć współpraca obu tych rzemieślników. Kołodziejstwo zaczęło zanikać, kiedy w latach sześćdziesiątych XX wieku gospodarze coraz chętniej zakładali do wozów koła gumowe. Te były cichsze, nie zapadały się w ziemi. Wozy „na gumach” stawały się wtedy oznaką nowoczesności. Trzeba było jeszcze mieć pompkę, łaty gumowe i klej, gdyż zdarzały się przypadki przebicia dętek.
W latach 90-tych XX wieku spotkałem w jednej z wiosek w okolicy Szreńska bardzo ciekawego człowieka. Powiedziano mi o nim, że ma ponad dziewięćdziesiąt lat i dobrą pamięć i może coś ciekawego opowiedzieć. Kiedy doszedłem do wskazanego gospodarstwa, ujrzałem niewysokiego mężczyznę. Wyglądał na siedemdziesiąt lat. Zajęty był rąbaniem drewna. Przedstawiłem się i zapytałem, czy mógłbym widzieć się z jego ojcem. Odparł, że nie ma ojca, a sam jest osobą, której szukam. Trudno mi było uwierzyć, że wymachujący przed chwilą siekierą człowiek o czarnych włosach ma 96 lat. Dowiedziałem się, że nie ja jeden tak się pomyliłem. Zdradził mi sekret swego zdrowia, siły i sprawności fizycznej. Powiedział, że dębina konserwuje. W pierwszej chwili nie zrozumiałem. Wyjaśnił, że przez kilkadziesiąt lat miał z dębiną do czynienia, gdyż obrabiał ją i wdychał zapach drewna – był kołodziejem. Dodał też, że dobry kołodziej potrzebne do pracy drewniane urządzenia robił sobie sam. W miarę lat stopniowo uzupełniał wyposażenie warsztatu. Jakość pracy zależała od doświadczenia, które wzrastało z każdym nowo zrobionym kołem. Nie bez znaczenia był umiejętnie dobrany i sezonowany materiał. Tak samo ważne były narzędzia. Wykonane przez dobrego kowala, odpowiednio szanowane i umiejętnie ostrzone mogły służyć niejednemu pokoleniu rzemieślników.
Kilkanaście lat temu spotkałem osobę pochodzącą z tamtej wsi. Kiedy zapytałem o kołodzieja, usłyszałem, że prawdopodobnie przeżył ponad sto lat.
Robert Rumiński