Kiedy po upalnym, dusznym dniu powietrze zmętniało i pociemniało niebo, wiadomo było, że będzie burza. Zarówno ludzie, jak i zwierzęta wyczuwali ją od rana. Ci pierwsi uwijali się, by zdążyć ze wszystkimi zaplanowanymi pracami. Zwierzęta były ospałe, niechętne do pracy, a nawet do jedzenia. Inaczej szumiały drzewa, bardziej niż zazwyczaj cięły owady i garnęły się do pomieszczeń. Często działo się tak w porze sianokosów lub żniw, kiedy piękna pogoda była bardzo potrzebna. Od ilości i jakości ziarna i siana zależało bowiem przetrwanie kolejnego roku. I nieraz bywało, że grad powalił i wymłócił zboże na pniu, zniszczył warzywa, ulewa zatopiła zagony. Z przekazywanych niegdyś ustnie opowieści wyłania się obraz burzy postrzeganej jako kara boska i zarazem przestroga nawołująca do bogobojnego i pracowitego życia. Wyobraźmy sobie, ile trudu wymagało przygotowanie ziemi pod zasiew, a potem wielodniowy czas zbiorów pod bezchmurnym niebem, na boso po rżysku, w grubo tkanej, lnianej koszuli z długimi rękawami. Taka odzież miała uchronić przed okaleczeniem przez ostre źdźbła, a lepiła się do skóry i powodowała bolesne otarcia. Spod słomianego kapelusza lały się strumienie potu i razem z pyłem drażniły oczy, które potem długo piekły. W porze największego skwaru urządzano dłuższą przerwę na posiłek na miedzy, w cieniu pod gruszą. Można było nawet zdrzemnąć się, byle nie za długo, bo jak mówiono – pogoda nie będzie czekać! Gdy w taki żniwny dzień zbierało się na burzę, ludzie starali się zżąć, związać w snopy i ustawić w stygi jak najwięcej zboża, bo wtedy straty były możliwie najmniejsze. Mogło się jednak zdarzyć, że rozrzucił snopy huraganowy wiatr poprzedzający nawałnicę i po jej przejściu trzeba było powtarzać część pracy. Gorzej, jeśli po burzy następował dłuższy okres niepogody. Wtedy zboże nie schło, a to, którego jeszcze nie zżęto, marniało. W opowieściach naszych przodków burze pojawiały się podczas zwózki zboża lub siana. Zdarzały się przypadki uderzenia pioruna w wysoko wyładowany wóz, kiedy ginęli ludzie i konie a sterta razem z wozem płonęła. Ludzie najbardziej bali się burz, które przychodziły już po żniwach. Snopy z niewymłóconym ziarnem zwiezione do stodół wypełniały sąsieki pod sam dach. Budynki skonstruowane w ogromnej większości z drewna, miały słomiane strzechy, zaś zagrody często lokalizowano tuż obok siebie. Co prawda, posadzone na tyłach siedlisk topole stanowiły swoiste piorunochrony, ale natura była nieprzewidywalna. I każda ciemna chmura u schyłku upalnego lata – to strach! Można wtedy było modlić się i mieć nadzieję, że nic złego się nie zdarzy. Wystawienie palmy wielkanocnej w oknie, zapalenie gromnicy, czy obchodzenie domu, a nawet podwórza i kropienie święconą wodą miało zabezpieczyć przed gromem, wiatrem, czy zalaniem. W wielu domach gospodynie z pomocą dzieci wiązały pierzyny, poduszki i odzież, wkładały do worków najcenniejsze rzeczy, by mieć je pod ręką, gdy trzeba będzie uciekać. Jeśli burza nadchodziła nocą, wielu ubierało się, żeby być przygotowanym na najgorsze. Zgromadzona w domu rodzina odmawiała części pacierza, czasem klęcząc do końca burzy. Po każdym uderzeniu pioruna w pobliżu, należało się przeżegnać. Nie wolno było podchodzić do okien i drzwi, ani dotykać metalowych przedmiotów. Wszyscy z trwogą oczekiwali końca. Po ustąpieniu żywiołu gospodarze wychodzili z chat i szacowali straty. Najpierw oglądali swoją zagrodę, a później grupkami obchodzili wieś, by sprawdzić, kogo burza dotknęła najbardziej i ewentualnie pomóc. Zdarzały się też czasem tzw. suche burze. Zjawisko przebiegało w ten sposób, że chmura formowała się i nadchodziła bardzo wolno, najczęściej późnym popołudniem. Nie było poprzedzających grzmotów, tylko głuche pomruki. Następował gwałtowny powiew, a po nim zupełna cisza. Potem gwałtownie ciemniało, i zaczynały padać pioruny, przy czym ciągle nie było opadów, ani wiatru. Jeśli po uderzeniu gromu rozlegały się okrzyki i lamenty, wiedziano już, że powstał pożar. Wybiegano wtedy i nie zważając na nic ratowano płonący budynek. A do ratunku były tylko wiadra z wodą, tłumice, czyli żerdzie zakończone rozpiętą na pałąku szmatą i bosaki – kute haki na długich drągach, za pomocą których zrywano płonące fragmenty konstrukcji. Jedni gasili pożar, inni tworząc łańcuchy ludzkie podawali wiadra z wodą i zabierali puste. Próbowano wyprowadzać z obór i stajni opierające się i oszalałe ze strachu zwierzęta. Polewano wodą strzechy sąsiednich budynków, choć często bezskutecznie. Nawet w znieruchomiałym powietrzu pod wpływem wysokiej temperatury wytwarzał się wiatr. Ogień zasysał tlen i płonące kawałki konstrukcji przenosił nawet na oddalone obiekty. Przypadki, gdy płonęło więcej budynków, były częste. By uchronić dom przed burzą, czy pożarem, wystawiano w okna obrazy świętej Agaty. Kiedy już w pobliżu paliło się, staruszki wynosiły ten obraz na zewnątrz i unosiły w górę, kierując go w stronę szalejącego ognia. Przekazywano sobie opowieści o przypadkach, gdy nadciągające płomienie nagle odwracały się i cofały lub przygasały. Nasze babcie przekonane były o wstawiennictwie i wielkiej mocy tej świętej. Pogorzelców nie pozostawiano bez pomocy. Udzielano im schronienia i mieszkania, obdarowywano najpotrzebniejszymi rzeczami. Mieszkający w pobliżu dziedzic często przyznawał darmowy budulec w postaci drewna z dworskiego lasu. Przystępowano do mozolnej odbudowy obejścia.
Nie każdy odgłos burzy pochodził z natury. Bardzo udanie wytwarzała dźwięki żywiołu dziecięca zabawka nazywana frygą, złożona z różnej wielkości deszczułek powiązanych sznurkiem i wprawiana w ruch nad głowami słuchaczy. Mali pastuszkowie, którzy chcieli szybko spędzić zwierzęta z pastwiska i mieć trochę wolnego czasu, wymachiwali szybko skonstruowaną zabawką, a oszukane krowy „…kiedy usłyszały ‘burzową frygę’, pędziły co sił w nogach do zagród, a chłopcy mogli robić, co chcieli.”[1]
Robert Rumiński
[1] Teresa Lewińska, Kolorowy świat zabawek, Kielce 1995