Otwieram oczy i wstaję po cichu, żeby nikogo nie obudzić. Jest początek czerwca, dopiero się rozwidnia. Wypijam szklankę wody i wychodzę z domu. Drzwi już nie zamykam na klucz. Nie potrzeba. Jest druga połowa lat siedemdziesiątych, mam dwanaście lat. Wczoraj przed wieczorem napełniłem mokrym piaskiem słoik z podziurawioną gwoździem zakrętką. Mam tam dżdżownice wykopane spod liści łopianu. Kiedy od dłuższego czasu panuje piękna pogoda, nie wszędzie można znaleźć tę przynętę, ale ja i moi koledzy mamy swoje miejsca. Zabieram spod ściany domu moją wędkę. Jest to dwuczęściowy kij bambusowy, na którym umocowałem wykonane własnoręcznie druciane przelotki, a do tego najprostszy kołowrotek o ruchomej szpuli, który parę lat wcześniej dostałem od ojca. Nawinięta na nim żyłka to „trójka” seledynowego koloru. Na jej końcu kawałek cieńszej, z haczykiem i ciężarkami ołowianymi z rozklepanych czubków nabojów karabinowych, które znajdowaliśmy w żwirowni i na polach. Jeszcze mały spławik biało-czerwony, kupiony w sklepie wędkarskim, chociaż mam też większe, własnej roboty, z korka i stosiny pióra. Idę z wędką i zwiniętą w kieszeni siatką ścieżką wśród wysokiej mokrej trawy. Już niedługo sianokosy. Wieś jeszcze śpi. Nie ma wiatru i z oddali dobiega szczekanie psa i porykiwanie bydła. W przemoczonych do kolan spodniach i tak samo mokrych starych trampkach docieram do stawu. To dawny dworski staw hodowlany, jeden z kilku połączonych rowami. Nie jest duży, za to ma zarośnięte tatarakiem brzegi, przy których lubią żerować ryby. Do drugiej wojny robotnicy dbali o niego, tak, jak o inne. Ale to się skończyło. Od trzydziestu lat nie ma komu go utrzymywać, a kto ma ochotę, może w nim łowić ryby. Niektórzy przychodzą tu po rzęsę dla kaczek ściąganą z powierzchni wody grabiami do siana. Te stawy i rowy stanowiły niegdyś południową granicę założenia dworskiego i pięknego sadu owocowego pielęgnowanego przez zatrudnionego w majątku ogrodnika. Stawy obsadzone dębami i kasztanowcami przedstawiały się bardzo malowniczo. Ten, nad który dotarłem, położony jest w sąsiedztwie zagrody plebańskiej. Z miejsca, gdzie będę łowił, widzę za kilkoma ogromnymi dębami ścianę księżej stodoły. Wiem, że znajdują się w niej pomalowane na czarno bryczka, karawan i stary katafalk, a oparte o ścianę wielkie, zakurzone obrazy mogą pochodzić jeszcze z poprzedniego kościoła. Zaglądaliśmy kiedyś do stodoły przez porozsychane ściany i jej wnętrze jakoś nas nie zachęcało do wejścia. Ponad drzewami wznoszą się szare, strzeliste wieże neogotyckiego kościoła zwieńczone złotymi kulami i krzyżami. Robi się jasno. Zakładam przynętę i zarzucam wędkę w okienko, czyli wolne od rzęsy czarne lustro wody. Teraz trzeba obserwować spławik. Siadam na potężnym pniaku zwalonego dawno temu przez burzę drzewa. To chętnie zajmowane nie tylko przez wędkarzy siedzisko nie zmienia się od lat. A odłamany, metrowej grubości, długi, pozbawiony gałęzi pień służy nam za tratwę. Odpychamy się od dna żerdziami i jest to jedna z ulubionych zabaw, choć nierzadko ktoś ląduje w wodzie. Nazywamy tę kłodę karpą i czasem łowimy z niej ryby. Dziś nie umawiałem się z żadnym z kolegów. Wyszedłem sam. Chcę złowić dużego lina, którego inni widzieli w stawie. A lin, to płochliwa ryba. Potrzebna jest cisza.
Nie ma wiatru. Odzywają się pojedyncze ptaki. Obserwuję spławik. Powierzchnia stawu lekko paruje. Ze ściany tataraków bezszelestnie wypłynęła łyska. To dobra pora, bo niedługo powieje lekko, zakołyszą się liście drzew i na łąkę po drugiej stronie wody padną promienie słońca. Oświetlą stojącą samotnie na miedzy wiekową dziką gruszę. Coś zakołysało spławikiem. Czekam. Mija kilka minut i nic się nie dzieje. Nagle ledwo dostrzegalnie spławik zagłębia się. I to wszystko! Po chwili znów drga i powoli ukosem sunie pod wodę. Nie mogę dłużej czekać. Zacinam i czuję szarpnięcie. Ryba zwija się i ucieka głębiej. Dostrzegam tylko jej oliwkowy kolor. Ostrożnie prowadzę ją do brzegu. Nie mam podbieraka, a nie jestem pewien wytrzymałości żyłki. W końcu mam lina tuż przy brzegu, a kiedy wyciągam po niego rękę, słyszę trzask. I po wszystkim! Widziałem jednak rybę przez kilka chwil. Nie jest to ten widywany wcześniej okaz, ale i tak waży pewnie ponad kilogram.
Już okolica zalana słońcem. Słychać pokrzykiwania ludzi w zagrodach. Właśnie wypędzają krowy na okoliczne pastwiska. Zaczyna się kolejny dzień.
Łowienie ryb, podobnie jak zbieranie grzybów to jedna z przyjemniejszych form spędzania wolnego czasu na wsi z czasów PRL-u. Można było być bliżej przyrody i cieszyć się jej pięknem. Dodatkowy atut to emocje związane z nadzieją zdobycia wyjątkowego okazu. A te ryby i grzyby uzupełniały znacząco mało urozmaicone domowe menu. Obecnie coraz trudniej o ogólnodostępny akwen lub las, a jeśli już tam trafimy, możemy natknąć się na dzikie wysypisko śmieci, mimo tak dziś propagowanej ekologii.
Robert Rumiński